POLSKI PRACOWNIK MA SYNDROM SZTOKHOLMSKI

Zbigniew Kubicki   20 października 2016   Możliwość komentowania POLSKI PRACOWNIK MA SYNDROM SZTOKHOLMSKI została wyłączona

RAFAŁ WOŚ, 02.12.2014

Praca to bez dwóch zdań największa porażka 25 lat polskiej transformacji. Jak to się mogło stać?

A miało być zupełnie inaczej. „Ludzie muszą przestać udawać, że pracują. A państwo musi przestać udawać, że im płaci” – mówił z trybuny sejmowej w roku 1989 Leszek Balcerowicz, przekonując posłów do przyjęcia pakietu ustaw, który już na zawsze zwiąże się w powszechnej świadomości z jego imieniem. Bo uzdrowienie chorych stosunków pracy w PRL faktycznie miało być jednym z głównych celów polskiego skoku w kapitalizm. Mówiono wówczas wiele o „przywróceniu normalności”. Czy – to popularna w ówczesnej publicystyce fraza – postawieniu sprawy z powrotem „z głowy na nogi”. Nigdy więcej demoralizującej i obniżającej produktywność całej gospodarki postawy „czy się stoi czy się leży…”. Koniec z równaniem w dół i tłamszeniem potencjału najbardziej ambitnych i przedsiębiorczych. Dość udawania, że w Polsce nie ma bezrobocia i płacenia za to fatalną produktywnością.

Niestety.

Gdy dziś patrzymy na dorobek polskiej transformacji, a zwłaszcza obecną sytuację, to trzeba sobie powiedzieć wprost: w III RP na rynku pracy nigdy nie zagościła „normalność”.

Polskie stosunki pracy ani na moment nie zbliżyły się do realiów panujących w krajach bogatego Zachodu. A w wielu miejscach stare PRL-owskie patologie zastąpiono nowymi, tym razem rynkowymi wynaturzeniami. Początkowo można się było jeszcze łudzić, że nie od razu Kraków zbudowano. I że w miarę krzepnięcia polskiego kapitalizmu cywilizował się będzie również rynek pracy. Najpóźniej dziś nawet najwięksi apologeci polskich przemian zauważyć powinni jednak, że to nie nastąpiło.

Cuda, cuda, czyli kilkunastoprocentowe bezrobocie
Na początek garść liczb. Nie brak ostatnio głosów, że Polska jest cudownym dzieckiem konsensusu waszyngtońskiego, a minione ćwierćwiecze to czas oszałamiającego gospodarczego skoku do przodu całej naszej gospodarki. Gdy się patrzy na niektóre wskaźniki gospodarcze, to faktycznie można zacząć w to wierzyć. Zostawmy już nawet na boku trudne czasy gospodarczej transformacji. Spójrzmy tylko na ostatnią – dużo normalniejszą – dekadę. Polska z wigorem nadganiała wtedy cywilizacyjne zaległości. PKB szło w tym czasie w górę w tempie około 4 proc. rocznie. Między 2006 i 2011 r. skoczyło nawet do prawie 5 proc. Eksport nam się potroił. Import podwoił. Większość obserwatorów zachwycjących się polskim cudem gospodarczym stawia w tym miejscu kropkę. Tymczasem PKB (nawet liczony na głowę mieszkańca), import, eksport czy inflacja (choć ostatnio za niska nawet dla monetarystów) to nie są jedyne wskaźniki świadczące o gospodarczym dobrostanie. A już o tak fundamentalnej części gospodarki jak praca nie mówią nam absolutnie nic.

Gdy spojrzymy właśnie na ten wycinek rzeczywstości, to obraz transformacji nagle przestaje być aż tak pozytywny. Staje się raczej zaprzeczeniem sukcesu. Weźmy choćby bezrobocie, stale (z wyjątkiem krótkiego okresu w roku 2008) utrzymujące się na wysokim, dwucyfrowym poziomie. Nawet obecny (wrzesień 2014) poziom – 11,5 proc. – choć najniższy od czterech lat, jest, jak na warunki normalnego społeczeństwa, poziomem wysokim. Tym bardziej, że jest to zjawisko permanentne. Już choćby ten wskaźnik każe mieć poważne wątpliwości co do tego, że żyjemy w czasach „polskiego cudu gospodarczego”. Bo przypomnieć można, że cuda gospodarcze (takie jak choćby w latach 50. i 60. i Niemczech Zachodnich) to czas, gdy bezrobocie spadało do poziomu kilku procent. A nie kilkunastu!

Kto ma chodzić do tego fryzjera?
To jednak dopiero początek. Słabo wygląda również inny kluczowy wskaźnik, to znaczy dynamika poziomu płac. Według Eurostatu w latach 2001–2011 polskie płace nominalne wzrosły o 57,4 proc. W sumie to dość słabo. Pamiętajmy bowiem, że trzeba od tego jeszcze odliczyć inflację (mniej więcej połowę tego wzrostu).

Jeszcze lepiej widać to na tle reszty Europy, zwłaszcza krajów znajdujących się na podobnym etapie rozwoju gospodarczego co Polska. W Rumunii pensje zwiększyły się w tym czasie o 529 proc. Na Łotwie o 207 proc. W Estonii o 151 proc. Na na Słowacji o 99 proc.

Czy to problem? Przecież zgodnie z dominującą przez lata w polskiej publicystyce ekonomicznej narracją niskie koszty produkcji to był nasz klucz do uzyskania przewagi konkurencyjnej. A jak najłatwiej zbijać koszty produkcji? Utrzymując niskie koszty pracy. I to właśnie dzięki temu rodzime firmy mogą produkować taniej i konkurować na rynkach międzynarodowych. A zarobione w ten sposób pieniądze inwestować i tworzyć nowe miejsca pracy. Logiczne.

Problem tylko w tym, że tego sposobu argumentacji bronić można jedynie do pewnego momentu. Prędzej czy później muszą pojawić się niewygodne pytania. A najważniejsze brzmi: po co więc cały ten wzrost gospodarczy, skoro jego owoców (w postaci wzrostu zatrudnienia i wzrostu zamożności obywateli) było bardzo mało? A nawet jeśli owoce były, to zostały niezbyt sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy pracodawców i pracowników?

To już poważny problem dla całej gospodarki. Jest jasne, że z punktu widzenia każdej konkretnej firmy zawsze lepiej płacić mniej niż więcej. Jednak to, co korzystne i racjonalne z punktu widzenia jednej firmy, nie musi być korzystne dla ogółu. Jak to działa? Załóżmy, że w firmie Zenex (jeśli faktycznie gdzieś w Polsce taka firma istnieje, to zbieg okoliczności jest przypadkowy) pensje pracowników są trzymane w ryzach żelazną ręką. Na przykład dzięki częstej rotacji pracowników, sięganiu po rezerwową armię bezrobotnych i usługi agencji pracy tymczasowej. Oczywiście Zenex ma do tego prawo. Można nawet założyć, że obniżki lub stagnacja płac mają uzasadnienie w trudnej sytuacji rynkowej. W końcu na konkurencyjnych rynkach nikt nie ma lekko. Trzeba jednak pamiętać, że ta decyzja nie pozostanie bez skutków dla bezpośredniego otoczenia tej firmy. Niższe lub stagnujące (przy kilkuprocentowej inflacji wychodzi na to samo) zarobki zmuszą pracowników Zenexu do zredukowania wydatków konsumpcyjnych. Spada więc popyt, a to bardzo zła wiadomość dla innych firm działających w okolicy. Jeśli i one zareagują, obcinając swoje koszty, w końcu stratę poniesie również Zenex. Bo zmniejszy się też popyt na jej produkty. Tak właśnie nakręca się spirala, z której gospodarce bardzo trudno się wydobyć. To tzw. bariera popytu, która może być poważną barierą rozwoju ekonomicznego. I tak jest w wypadku Polski.

Można oczywiście odpowiedzieć, że stagnacja płac (mierzona choćby ich udziałem w PKB) to zjawisko obserwowane mniej więcej od lat 80. w całym zachodnim świecie. Jest faktem, że w latach 2001–2011 płace rosły u nas mniej więcej w takim tempie jak w Wielkiej Brytanii (46 proc.) albo Finlandii (41 proc.). To jednak nie jest dla naszej gospodarki żadne wytłumaczenie. Bo w nas niskie płace uderzają bardziej.

Mówiąc brutalnie, przeciętny pracujący Anglik czy Fin aż tak bardzo progresji płacowej nie potrzebuje. Już teraz może bowiem za swoje zarobki kupić 2–2,5 raza więcej niż my. I to po uwzględnieniu różnic w cenach.

Rzeczywistość wygląda więc tak, że nawet średnio zarabiający Anglik czy Fin może pójść do sklepu, fryzjera, restauracji albo posłać swoje dzieci na kolonie, specjalnie się nad tym nie zastanawiając. A Polak ma z tym kłopot. Kilka razy ogląda każdy grosz, zanim go wreszcie wyda. Mamy więc w efekcie mniejszy popyt, który nie napędza gospodarki. I dlatego u nas tak wiele drobnych biznesów w ogóle nie ma szans wystartować. Bo kto miałby przychodzić do salonów fryzjerskich, knajpek czy sklepików? Przecież nie pracująca biedota, czyli ludzie, którzy mają pracę, ale ich zarobki wystarczają tylko na to, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby.

„Wielkie mi odkrycie. Wszyscy by chcieli więcej zarabiać!” To jest najczęstsza reakcja, która towarzyszy w Polsce postulatowi wyższych zarobków. Najczęściej dochodzi do tego domniemanie, że żądanie podwyżek to jest jakaś niedopuszczalna roszczeniowość. Tymczasem w zdrowej gospodarce jest miejsce na progresję płac. Warunek jest tylko taki, żeby rosły one w ślad za wzrostem produktywności. Tymczasem, jak się popatrzy na statystyki dla krajów OECD, to Polska należy pod względem wzrostu produktywności do liderów. Jednocześnie wzrost płac jest mikry. Obie krzywe boleśnie się więc rozjeżdżają. I to jest kolejny dowód, że na rynku pracy wypadki nie rozwijają się bynajmniej w sposób optymalny.

Prekariat po polsku
Na razie jednak dotknęliśmy zaledwie czubka góry lodowej. To znaczy konsekwencji. A jakie są przyczyny? Do zrozumienia tego zjawiska przyda się pojęcie prekariatu. A więc terminu spopularyzowanego już po wybuchu obecnego kryzysu przez brytyjskiego ekonomistę Guya Standinga. Prekariusz to jego zdaniem „proletariusz XXI wieku”. To osoba, która funkcjonuje w warunkach permanentnej niepewności zatrudnienia. Nie ma co liczyć na etat oraz związane z nim świadczenia socjalne. Pracuje na podstawie elastycznych form zatrudnienia. Prekariusz nie jest biedakiem i często kulturowo (na przykład pod względem wykształcenia) przynależy wręcz do klasy średniej. W umiarkowany sposób korzysta też z siatki zabezpieczeń socjalnych nastawionych jednak przede wszystkim na pomoc dla najbardziej potrzebujących. Z drugiej strony trudno mu w pełni uczestniczyć w obrocie gospodarczym, ponieważ kompletnie nie jest w stanie przewidzieć, jaka będzie jego sytuacja ekonomiczna za tydzień, miesiąc czy za pół roku.

To charakterystyczne dla współczesnej gospodarki zjawisko próbowało na polskim gruncie opisywać kilku autorów, na przykład skupieni wokół ówczesnego rządowego stratega Michała Boniego autorzy raportu Młodzi 2011, którzy siłą rzeczy koncentrowali się tylko na problemie młodych pracowników. Obraz poszerzył Marek Bednarski z Instytutu Pracy i Spraw w książce Zatrudnienie na czas określony w polskiej gospodarce, zwracając uwagę, że polscy prekariusze to również starsi pracownicy w wieku przedemerytalnym. Najpełniej polski prekariat uchwycił jednak (jak dotąd) socjolog Jarosław Urbański w książce Prekariat i nowa walka klas, dostrzegając, że prekaryzacja to proces w III RP stale postępujący. A jego korzenie tkwią nie tyle w odległym czasie błędów i wypaczeń Balcerowiczowskiej terapii szokowej, ile w zjawiskach ostatniej dekady, głównie uelastycznieniu rynku pracy w czasach rządu Leszka Millera i jego superministra od pracy i gospodarki Jerzego Hausnera.

To wówczas otwarto np. furtkę dla popularyzacji modelu agencji pracy tymczasowej, która stanowi dziś prawdziwą „rezerwową armię bezrobotnych”, wywierając wygodną dla pracodawców presję na pozostałą część rynku pracy. Na zasadzie: „jeśli nie będziesz pracować na elastycznych warunkach, które ci proponujemy, to mamy na twoje miejsce dziesięciu bardziej elastycznych i gotowych do pracy od zaraz”. Drugim elementem prowadzącym do dalszej prekaryzacji są specjalne strefy ekonomiczne, o których nie tak dawno temu jeden z członków rządu PO–PSL powiedział, że kosztują dużo (w formie utraconych korzyści podatkowych), ale swojego podstawowego celu (zwalczania bezrobocia strukturalnego) za bardzo nie spełniają. Wreszcie trzeci czynnik prekaryzujący polską pracę to nasze członkostwo w Unii Europejskiej. Rzacz jasna, Unia przynosi szerokim masom polskiego społeczenstwa wiele korzyści, tak ekonomicznych, jak i politycznych (choćby bezpieczeństwo). Ale jednocześnie to związane z eurointegracją otwarcie Polski na zachodni kapitał mocno przetrzebiło szeregi pierwszego pokolenia polskich przedsiębiorców, zwłaszcza w takich branżach jak budownictwo, handel czy transport, prowadząc nierzadko do reproletaryzacji polskich protokapitalistów pierwszego rzutu.

Obrazu dopełnia coraz szybsze znikanie enklawy zapewniającej pracę dobrą i pewną. Bo nawet szacowne instytucje publiczne (uczelnie, sądy) przestają być wyspami, do których rynkowe okręty nie mają dostępu.

Niepostrzeżenie znika znana jeszcze z lat 90. sytuacja realnego wyboru, gdy można było zostać „na publicznym” i, godząc się na słabsze zarobki, cieszyć się bezpieczeństwem zatrudnienia – albo zaryzykować bicie się o wyższe profity za cenę mniej pewnego bytowania. Wielu polskim rodzinom pozwalało to na w miarę bezpieczną strategię dywersyfikacji dochodów domowego budżetu.

Zmiana przybiera rozmaite formy: od zmuszania doktorantów do pracy de facto za darmo po outsourcing usług wykonywanych przez robotników niewykwalifikowanych, czego efektem jest choćby głośna historia z Poznania, gdy panie sprzątające tamtejszy uniwersytet i sąd przestały dostawać za swoją pracę wynagrodzenie. Poszły więc na skargę do dyrektorów tych szacownych instytucji. I wróciły z kwitkiem, usłyszawszy uprzednio, że nie są pracownicami uniwersytetu ani sądu, lecz zatrudnia je zewnętrzna firma sprzątająca. I to do tej firmy niech się drogie panie kierują ze swoimi zażaleniami.

Kryje się za tym pewien problem, ważny, ale niestety rzadko dostrzegany: gdy słabo płatną i niepewną pracę na złych warunkach proponuje korporacja albo sektor MSP, to jeszcze da się to jakoś wytłumaczyć. Oni są przecież trochę jak żołnierze na wojnie (albo tak im się wydaje). Muszą zacząć strzelać (utrzymywać konkurencyjność), zanim zrobi to przeciwnik i wypchnie ich z rynku. Brutalne, ale jakoś tam logiczne. Co innego jednak, gdy na prekariat stawiają wspomniane już „szacowne instytucje”. Ich wina jest wtedy podwójna. Polega nie tylko na faktycznym łamaniu praw pracownika, lecz także na mordowaniu wiary, że dobra i pewna praca jest w ogóle gdziekolwiek we współczesnym społeczeństwie możliwa. Efekt jest niestety taki, że publiczne uczelnie, urzędy, instytucje kultury czy organizacje pozarządowe odgrywają w psuciu polskiego rynku pracy istotną rolę. I dzieje się tak niestety coraz częściej.

Syndrom sztokholmski. Jak to leczyć?
Sensowną dyskusję o naprawianiu niepokojących patologii polskiej pracy prowadzić trzeba na wielu polach. I to najlepiej jednocześnie. Bo tu pojedyncze rozwiązania legislacyjne (w stylu ozusowania umów cywilnoprawnych) na pewno nie pomogą.

Zacznijmy niejako od końca. Warto na przykład stawiać pytania o granice prywatyzacji i urynkowienia usług publicznych, sugerując, że byłoby lepiej, gdyby w ramach polskiej gospodarki istniała jednak jakaś kotwica pracy dobrej i pewnej. Nazwijmy to nawet (za krytykami) ciepłą posadką lub przywilejami, w stylu choćby tak bardzo zwalczanej Karty Nauczyciela. Bo czy te instytucje nie działają przypadkiem stabilizująco na cały rynek? I czy nie gwarantują możliwości wyboru różnych dróg zawodowych i strategii zarabiania na życie? Przytoczone powyżej przykłady patologii zrodzonych przez zaszczepienie logiki rynkowej na uniwersytetach (ale rzecz dotyczy również urzędów, szpitali, szkół, przedszkoli oraz trzeciego sektora) pokazują, że totalne urynkowienie prowadzi nas na manowce. Potrzebna jest więc taka pływająca po rynkowym morzu wyspa, na którą rynkowe okręty nie mają prawa wstępu. Ta sfera nie musi być dominująca – jak za PRL–u – bo to też byłoby patologią. Ale istnieć chyba powinna. 25 lat po transformacji czas może do tego dojrzeć.

Innym narzucającym się rozwiązaniem jest stopniowe wzmacnianie pozycji pracownika, który znalazł się w dzisiejszej polskiej rzeczywistości w położeniu ofiary syndromu sztokholmskiego. Bo jeśli wyobrazić sobie stosunki pracy jako jedno wielkie przeciąganie liny, to w Polsce przez ostatnie 25 lat pracownicy często skazani byli na ciągnięcie za jej krótszy koniec. Owszem, pozwoliło to naszej gospodarce szybko przestawić się na nowe kapitalistyczne tory. Ale cena była zbyt wysoka. Polscy pracodawcy uwierzyli, że mogą z pracownikiem zrobić absolutnie wszystko. A pracownicy nie mieli innego wyjścia, jak ten schemat po prostu zaakceptować.

Oczywiście, że gdyby świat był idealny, sprawy powinny wyglądać mniej więcej tak: kapitał i praca to dwa kluczowe składniki paliwa napędzającego gospodarkę. Pracodawcy dysponują tym pierwszym, pracobiorcy tym drugim zasobem. Ale obie strony wiedzą, że do tanga trzeba dwojga. Spotykają się więc i nawiązują dobrowolną relację rynkową. Jeśli pracodawca jest z pracownika niezadowolony, może z niego zrezygnować. I odwrotnie – gdy pracownik czuje, że pracodawca narusza jego interesy, zwalnia się i idzie do konkurencji. Pozornie czysty układ.

Problem tylko w tym, że w świecie realnym sprawa jest dalece bardziej skomplikowana. A w kraju takim jak Polska po 25 latach transformacji jest to szczególnie dojmujące. Właśnie dlatego nazywam polskiego pracownika ofiarą syndromu sztokholmskiego. Tak ofiara nie jest podmiotem relacji pracy. Najczęściej jest ich przedmiotem, niezdolnym do formułowania jakichkolwiek postulatów socjalnych czy płacowych. Dla całej gospodarki ma to (z powodu wspominanej już bariery popytu) konsekwencje bardzo negatywne. I po to nam właśnie w Polsce potrzebne wzmacnianie pracownika.

Jak to robić? Tu nie ma co się silić na wymyślanie prochu, zwłaszcza że są znane i sprawdzone instytucje służące do przywracania utraconej równowagi na rynku pracy. Tymi insytucjami są kodeks pracy i związki zawodowe.

W tym pierwszym przypadku zadanie jest łatwiejsze, wystarczy pokusić się o lepszą kontrolę przestrzegania reguł gry oraz aktywną walkę z obchodzeniem na potęgę obowiązującego prawa (poprzez zmuszanie do fałszywego samozatrudnienia). Stworzenie dobrze naoliwionego mechanizmu związkowego to zadanie trudniejsze. Zacząć trzeba od demontażu gęby, która została związkom w III RP dorobiona, głównie przez media. Warto przypominać, że związki to jedna z najważniejszych zdobyczy socjalnych świata pracy (do którego należymy prawie wszyscy) i nie ma najmniejszego powodu, by się tych zdobyczy dobrowolnie wyrzekać. Zwłaszcza że akurat na obecnym etapie rozwoju Polski ich renesans opłaci się i gospodarce. i demokracji. A zakładając, że byłaby to droga do przezwyciężenia bariery popytu, opłacać się będzie również samym pracodawcom. W końcu – jak mawiał Henry Ford – samochody nie kupują samochodów. Kupują je ludzie. I dlatego bezpieczny, zadowolony i dobrze opłacany pracownik jest w społeczeństwie wartością fundamentalną.

Autor jest publicystą ekonomicznym „Dziennika Gazety Prawnej”. W październiku opublikował książkę „Dziecięca choroba liberalizmu”. W obu tych miejscach rozwija wiele wątków zawartych w niniejszym tekście.
Tekst ukazał się dnia 02.12.2014 na stronie KRYTYKI POLITYCZNEJ
Link do artykułu.

wp_kp